sobota, 19 grudnia 2015

Z wizytą w Turcji (wrzesień 2014 r.)

W Polsce zrobiło się już całkiem chłodno, ciuchy zimowe już od jakiegoś czasu zastąpiły letnie. To wszystko nastraja do wspomnień, zwłaszcza tych, które wiążą się z piękną pogodą i ciepłym morzem. W 2014 r. w sumie nie wiedzieliśmy czy uda nam się gdziekolwiek wyjechać z uwagi na inne plany, które angażowały nas finansowo. Ostatecznie się udało i rzutem na taśmę zdecydowaliśmy się po raz pierwszy skorzystać z oferty last minute. Jako, że mieliśmy mocno ograniczony budżet, wybieraliśmy pomiędzy Grecją a Turcją. Jako, że tę pierwszą znamy dość dobrze (byliśmy tam w sumie trzy razy, raz w Grecji kontynentalnej, a dwukrotnie na wyspach), wybór padł na Turcję, której jeszcze nigdy nie odwiedzaliśmy. 

Plan mieliśmy minimalistyczny – przede wszystkim relaks z Erykiem na plaży, a do tego wypożyczenie samochodu na jeden dzień, by odwiedzić starożytne Side oraz – za przewodnikiem Bezdroży – najlepiej zachowany teatr w basenie Morza Śródziemnego, czyli Aspendos. Oprócz tego na naszej liście must see znalazła się też Alanya. Od razu mogę powiedzieć, że plan został w 100% zrealizowany.

O hotelu Atlas Beach (miejscowość Konakli) nie ma się co rozpisywać. Sam w sobie był całkiem ok, ale zdecydowanie wolimy mniejsze, bardziej kameralne miejsca. Co więcej – po tym wyjeździe stwierdziliśmy, że to chyba najwyższy czas, by zacząć organizować sobie wakacje już w 100% samodzielnie (choć wiadomo - nigdy nie mów nigdy). 
To co warto odnotować to całkiem fajny basen i dwie zjeżdżalnie, uruchamiane w godz. 10:00 i 16:00. Nie mogliśmy też narzekać na obsługę w restauracji oraz samo jedzenie, które było naprawdę dobre. Niestety były i wady – hotel zlokalizowany jest obok sporej szosy biegnącej wzdłuż wybrzeża, a tuż obok jest jeszcze jeden obiekt – Timo Hotel, o którym bym pewnie w ogóle nie wspominał, gdyby nie to, że codzienne wieczorne dyskoteki i turecki animator drący się po rosyjsku były słyszalne aż do godz. 23:00. Pewnie podczas wyjazdu bez Eryka nie zwracalibyśmy na to uwagi, ale z małym dzieckiem to trochę inna sytuacja. Gdyby ktoś kiedyś myślał o tym hotelu – warto brać pokój z widokiem na basen. Na pewno ciszej i spokojniej.

Konakli

Samochód wypożyczyliśmy w lokalnej wypożyczalni poprzez recepcję hotelową. Wiele osób odradzało nam auto z uwagi na, delikatnie rzecz ujmując, specyfikę kierowców tureckich. Nie potwierdzam tego, przynajmniej jeśli chodzi o jazdę poza miastami. Być może w nich rzeczywiście jest ciężko, ale nie dane mi było tego sprawdzić na własnej skórze ;-)
Benzyna jest trochę tańsza niż w Polsce. Co ciekawe, jak powiedziałem pracownikowi stacji gdzie chcę dojechać i co zobaczyć, tak wymierzył mi paliwo, że wróciliśmy na styk. Trochę stresu było, ale okazało się, że tankujący auto wiedział co robi. To się nazywa precyzja :-)

Side
Wraz z żoną jesteśmy zgodni, że starożytne Side to naprawdę urocze miejsce. Są tam oczywiście zabytki, gdzie trzeba zakupić bilet (np. teatr), ale akurat tę atrakcję sobie odpuściliśmy, choćby z tego względu, że pozostałości z czasów greckich i rzymskich są tam wszechobecne. Na tyle nawet, że niektóre restauracje mają poustawiane stoliki wśród ruin. Wygląda to dość niesamowicie.
Zwiedzając Side, na uwagę zasługują przede wszystkim świątynia Apolla (jak widać na zdjęciu poniżej, Erykowi też się spodobało) oraz Agora. Tak jak wspomniałem powyżej, nie byliśmy w teatrze, ale widzieliśmy go z daleka i wygląda bardzo okazale, więc wydaje się, że też warto tam wejść.

Side

Side

Side

Z innych atrakcji, które mogę polecić – na pewno sok z pomarańczy z domieszką granatu. W 2014 r. taka przyjemność kosztowała jedynie 1 euro . A jak już znudzi się Wam zwiedzanie, zawsze można skorzystać z plaży – te zlokalizowane w pobliżu starożytnego Side są raczej małe, w sezonie mogą być zatem zatłoczone. We wrześniu tragedii pod tym względem nie było.

Side

Side

Side

Side

Side

Aspendos
Co tu dużo mówić – amfiteatr robi ogromne wrażenie. Wejście jest płatne, ceny niestety nie pamiętam, ale nie była to kwota mała. W każdym razie warto zakupić wejściówkę. Co ciekawe, cały czas odbywają się tam różne imprezy kulturalne, głównie koncerty, które ogląda się tak jak to robili starożytni rzymianie.

Aspendos

W okolicy amfiteatru znajdują się także inne pozostałości – agora, stadion i akwedukty. My niestety tego już nie zobaczyliśmy, ponieważ najmłodszy uczestnik wycieczki dość wymownie protestował przeciwko dalszemu zwiedzaniu. Nie było zatem innego wyjścia jak tylko udanie się na parking i powrót samochodem do hotelu.

Alanya
Pomni przestróg dotyczących jazdy samochodem po mieście, Alanyę postanowiliśmy odwiedzić, korzystając ze słynnych tureckim dolmuszy, czyli małych autokarów, które kursują wzdłuż wybrzeża. Nie było żadnego problemu z wózkiem Eryka, kierowca od razu wysiadł i zapakował go do bagażnika, podczas gdy my zajęliśmy miejsca. To właśnie w dolmuszu poznaliśmy też bardzo sympatyczne małżeństwo Serbów, którzy wraz ze swoją 3 – letnią córeczką wypoczywali w Turcji. Na tyle udało nam się zgadać, że postanowiliśmy Alanyę zwiedzić wspólnie.
Z uwagi na dzieciaki i ich rydwany nie byliśmy w stanie zdobyć słynnych murów, ale pokręciliśmy się trochę w porcie i okolicach, a na koniec postanowiliśmy dać zarobić tureckiemu restauratorowi i przy zimnych napojach pogłębiać polsko – serbską znajomość.
Część zabytkowa wraz z portem to naprawdę dobre miejsce na spacer z dzieckiem. Mając nieco więcej czasu warto chyba skorzystać z oferty przepłynięcia się statkiem, zwłaszcza że wiele stojących tam jachtów / okrętów jest stylizowanych na historyczne albo znane z filmów krypy np. Czarna Perła z Piratów z Karaibów. Ceny raczej umiarkowane. 

Alanya

Podsumowanie
Turcja ma wiele do zaoferowania. Jeśli chodzi o zabytki to jest to istna kopalnia pozostałości po starożytnych Grekach i Rzymianach. Co ciekawe, wiele z nich jest naprawdę w doskonałym stanie. Bardzo byśmy tam kiedyś chcieli wrócić, czy się to uda, trudno powiedzieć biorąc pod uwagę trudną sytuację geopolityczną na Bliskim Wschodzie. Jedno jest pewne – jeśli się zdecydujemy, to szukać będziemy jakiegoś bardziej kameralnego miejsca. Dużym i głośnym hotelom mówimy stanowcze nie ;-)
Planując wakacje / wyjazd do Turcji sporo korzystaliśmy ze strony http://turcjawsandalach.pl/. Gorąco polecam, bo to prawdziwa kopalnia wiedzy o tym kraju!

piątek, 18 września 2015

Beskid Śląski z dzieckiem? TAK!

Wyjazd z dzieckiem w góry? Wielu rodziców, gdy o tym myśli, puka się znacząco w czoło. Zupełnie niepotrzebnie :-) Oczywiście jest to inny rodzaj wyzwania niż wycieczka nad morze, jednak wystarczy tylko trochę się do tego przygotować i okazuje się, że nie takie te góry straszne jak się może wydawać.

Dowodem na to niech będzie nasza kolejna, tym razem krótka, bo obejmująca tzw. przedłużony weekend wyprawa właśnie w góry, a konkretnie do Szczyrku, czyli w Beskid Śląski. A że w ten sposób  mieliśmy okazję pożegnać też wakacje 2015 r. – tym większą mieliśmy chęć i motywację, by aktywnie i radośnie spędzić ten czas.

Baza noclegowa w Szczyrku jest naprawdę imponująca, więc myślę, że dla każdego coś się znajdzie. Jeśli jednak cenicie sobie spokój, szukajcie kwater w pewnej odległości od głównej ulicy. My znaleźliśmy nocleg przy deptaku – z jednej strony cisza i piękny widok na góry, z drugiej – wszędzie blisko.

Jeśli chodzi o atrakcje, to od początku nastawialiśmy się na takie, które będą dostępne dla Eryka. W piątek postanowiliśmy zobaczyć Przełęcz Karkoszczonka (729 m n.p.m.). Generalnie droga nie jest trudna, choć w pewnym momencie Eryk korzystał z pleców taty („na barana”) – zwłaszcza ostatni odcinek, gdzie trochę się idzie pod górę. Ważna sprawa – mimo, że przez długi czas jest asfalt, ostatni odcinek drogi nie nadaje się raczej na wózek, chyba że z porządnymi, gumowymi oponami. Nosidełko albo dziecko „na barana” sprawdzą się lepiej.
Gdy już doszliśmy, czekał nas upragniony odpoczynek w Chacie Wuja Toma. Z tego miejsca można wyruszyć na kolejne szlaki, my jednak właśnie tutaj postanowiliśmy zakończyć nasz górski spacer. 


Na sobotę zaplanowaliśmy największą atrakcję tego wyjazdu, czyli wjazd kolejką krzesełkową na Skrzyczne (1257 m n.p.m.), czyli na najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego. Trasa podzielona jest na dwa odcinki – pierwszy pokonuje się na dwuosobowym krzesełku, natomiast drugi na czteroosobowym. Iwona w pierwszej chwili była nieco sceptyczna, ale dała się przekonać. Ustaliliśmy tylko, że będzie jechała przed nami, tak by Eryk nie musiał się odwracać, by ją widzieć. Wejście na krzesełko okazało się dziecinnie proste :-), a nasz syn całą drogę był grzeczny, nie wiercił się, a jazda kolejką była dla niego niczym wysoka huśtawka. Drugi odcinek w tej sytuacji to już była przysłowiowa pestka.



Zarówno podczas jazdy kolejką jak i z samego szczytu rozciąga się przepiękny widok – na Szczyr i całą okolicę. Pogoda była piękna, a przyroda zachwycała swoimi kolorami. Jadąc na krzesełkach widziałem parę rodzin, które z nieco starszymi dziećmi niż Eryk zdecydowało się wejść na Skrzyczne na piechotę. Dla nas to melodia przyszłości, ale na pewno spróbujemy kolejnym razem!



Niedziela to dzień, w którym mieliśmy wracać do domu, jednak korzystając z cudownej pogody postanowiliśmy jeszcze przed południem zaliczyć ostatni szlak – chcieliśmy zobaczyć Sanktuarium na Szczyrkowskiej Górze Błogosławieństw, skąd także można podziwiać całkiem ładne widoki (zwłaszcza na Skrzyczne). Dodatkowo to kolejna trasa, która nadaje się dla 3 – letniego dziecka. 
Droga do Sanktuarium jest bardzo prosta, cały czas bardzo łagodnie idzie się pod górę, spokojnie można też dostać się tu z wózkiem.

Będąc w Szczyrku warto też zainteresować się regionalną kuchnią. Można trafić na naprawdę smaczne dania takie jak kwaśnica albo szubienica (tak, to to co na zdjęciu poniżej).


Z uwagi na katar Eryka odpuściliśmy sobie basen – z tego co sprawdzałem w internecie, w okolicy są co najmniej dwa – w Wiśle (Hotel Gołębiewski) oraz w Istebnej. Cóż, następnym razem :-)

sobota, 27 czerwca 2015

Palma Aquarium na Majorce

Szukając interesujących atrakcji dla dzieci i rodziców na Majorce, dość szybko natrafiłem na informacje o Palma Aquarium, które zlokalizowane jest nieopodal stolicy wyspy, czyli Palmy. Jeszcze przed wyjazdem ustaliliśmy, że będzie to miejsce, które na pewno odwiedzimy. W końcu kto nie chciałby zobaczyć prawdziwe rekiny czy rybki Nemo? :-)

Akwarium z rekinami w Palma Aquarium

Będąc w Paguerze, miejscowości w której zatrzymaliśmy się na nasz tygodniowy urlop, dowiedzieliśmy się, że warto bilety do Aquarium zakupić w lokalnym biurze turystycznym z tego względu, że można wówczas zarezerwować sobie bezpłatny dojazd busem do tego magicznego miejsca. Cena biletu wstępu do najniższych nie należy – osoba dorosła płaci 23 euro, na szczęście dzieci w wieku 0 – 3 lata wchodzą za darmo. A zatem Eryk jeszcze się załapał na bezpłatną wejściówkę.

Autobus z Paguery jedzie ok. 1h, zbierając po drodze innych chętnych, którzy wykupili bilety na dany dzień. Aquarium wygląda na spore i takie też w rzeczywistości się okazuje. Poszczególne akwaria ułożone są tematycznie – zwiedzanie zaczynamy od ryb i innych zwierzątek morskich, które pływają w Morzu Śródziemnym. Zbiorniki wodne są bardzo różne – od tych malutkich, gdzie można obejrzeć np. koniki morskie, po takie, które zajmują całą ścianę, gdzie pływają nieco większe ryby.



Następnie przechodzimy do części poświęconej pozostałym akwenom morskim – Ocean Indyjski, Ocean Spokojny, Amazonia, itp. Właśnie w tej części znaleźć można osławioną rybkę Nemo, którą zna zapewne każde dziecko i niemal każdy dorosły. Eryk był pod wielkim wrażeniem – parę razy musieliśmy nawet zawracać do akwarium z tymi sympatycznymi rybkami.

Nemo w Palma Aquarium


W pewnym momencie dochodzimy do punktu informacyjnego – tam mamy do wyboru kilka opcji dalszego zwiedzania – możemy wejść do części stylizowanej na tropikalną dżunglę, przejść się wzdłuż ogrodów i podziwiać żółwie morskie wraz z płaszczkami, odwiedzić plac zabaw, zjeść w samoobsługowej restauracji (ceny dają radę, także nie krępujcie się – za dwa obiady dla dorosłych i porcję dla Eryka zapłaciliśmy łącznie ok. 18 euro), czy zdecydować się na zobaczenie największego skarbu Palma Aquarium, czyli przeogromnego, bo dostępnego z dwóch pięter zbiornika wodnego, w którym pływają prawdziwe rekiny

Palma Aquarium

Największa atrakcja w Palma Aquarium

Akurat, gdy tam doszliśmy, był czas karmienia. Płetwonurek próbował dosłownie podtykać tym potworom „owoce morza”, czyli jakieś ośmiorniczki, jednak rekiny chyba były najedzone, bo karmienie średnio je interesowało. Samo widowisko robi jednak ogromne wrażenie. Udało nam się usiąść przy samym akwarium (wyłożone są tam poduszki – pełen relaks, tylko te ogromne zębiska tuż za szybą :-) i spędziliśmy tam chyba z godzinę robiąc masę zdjęć i kręcąc krótki film.


W dalszej części można zobaczyć jeszcze całą plejadę meduz, a w jeszcze innym miejscu mamy wystawę poświęconą tuńczykom.

Palma Aquarium to naprawdę rewelacyjne miejsce do zobaczenia. Będąc na Majorce koniecznie musicie tam wstąpić – bez względu na to, czy macie dzieci czy nie. Jeśli je macie – możecie być pewni, że świat podwodny wciągnie je bez reszty!

Ciekawe okazy w Palma Aquarium

Żółwie

Rekiny w Palma Aquarium

Palma Aquarium

Palma Aquarium


czwartek, 11 czerwca 2015

Choroba na zagranicznym wyjeździe [poradnik]

Wielu rodziców obawia się zagranicznych wakacji z dziećmi z uwagi na potencjalne problemy zdrowotne tych ostatnich. To powoduje, że zamiast pojechać np. na którąś z wysp greckich, jedziemy nad Bałtyk, a tam jak wiadomo, różnie może być ze słoneczną pogodą. 

W niniejszym wpisie chciałbym ten temat nieco rozwinąć i podzielić się naszymi doświadczeniami (zwłaszcza że są mocno na czasie - właśnie powróciliśmy z Majorki i choroba nam się przytrafiła). Jednocześnie notka ta będzie stanowiła (mam nadzieję) zalążek artykułów poradnikowych.

Przyznaję, że przed pierwszą podróżą zagraniczną sporo wertowałem internet, by poczytać opinie rodziców o takich wyjazdach. Można ich znaleźć bardzo dużo. Na ich podstawie, a także na zasadzie własnych rozważań, poniżej kilka luźnych myśli związanych z tym tematem:
  1. Na wyjazd należy zabrać podstawowe lekarstwa (tak dla dzieci jak i dla dorosłych). Jadąc na południe Europy warto mieć ze sobą leki na… przeziębienie :-) Pamiętajmy, że w wielu restauracjach, ale też w pokojach hotelowych jest klimatyzacja. Poza tym pijemy masę zimnych napojów. Ból gardła i katar to realne ryzyko w takim przypadku. Żeby nie być gołosłownym od razu opiszę nasz przypadek. Rok temu (wrzesień 2014 r.) byliśmy na 2 tygodniowym urlopie w Turcji (relacja ciągle się pisze...). Eryk pod koniec wyjazdu rozchorował się. Miał potężną gorączkę (ponad 39 stopni). Przyczyna? Moim zdaniem klimatyzacja, którą włączaliśmy na noc.
  2. Drugim rodzajem lekarstw powinny być te, które przeciwdziałają problemom typu ból brzucha, biegunka. Przy czym polskie leki nie zawsze mogą być skuteczne. Przykład z życia wzięty? Dwa czy trzy lata temu moja siostra była w Egipcie. Zemsta faraona to niestety częsty przypadek w tamtejszym rejonie. Żaden z leków zabranych z Polski nie był skuteczny. Sprawdziły się natomiast słowa Wojciecha Cejrowskiego – że zagranicą najlepiej leczyć się lokalnymi lekarstwami. Egipskie medykamenty dały radę.
  3. Czego bym na pewno nie brał? Prewencyjnych antybiotyków. Zauważyłem, że wielu rodziców pisze o tym w internecie. Osobiście uważam to za bardzo chybiony pomysł. Przecież nie ma uniwersalnych antybiotyków. A na miejscu lekarz może przepisać odpowiednie i dostępne lokalnie, a zatem skuteczne (patrz: pkt. 2).
  4. Teraz najważniejsza kwestia. Ubezpieczenie podróżne. Moim zdaniem jest ono dużo bardziej ważne niż zabranie lekarstw. Po prostu – czy to jadać samemu czy z dzieckiem zawsze trzeba je wykupić. 

Jak działa ubezpieczenie podróżne?

Cóż, mogliśmy się przekonać o tym już dwukrotnie (Turcja i Hiszpania), dlatego poniżej opiszę pokrótce jak to działa. Akurat do tej pory mieliśmy do czynienia z polisami podstawowymi, które zakładały tzw. udział własny (tu: do kwoty 25 euro). Oznacza to, że za wizytę lekarską płacimy max. 25 euro, resztę kosztów pokrywa towarzystwo ubezpieczeniowe. Przy czym koszt ten ponosimy raz. Kontrola stanu zdrowia wyznaczona przez lokalnego lekarza nie wymaga już dodatkowej opłaty.

Zorganizowanie samej wizyty lekarskiej wygląda zaś w ten sposób, że dzwonimy na infolinię towarzystwa ubezpieczeniowego na numer telefonu wskazany na polisie, podajemy podstawowe dane osobowe, szczegółowe miejsce pobytu (kraj, miasto, hotel, nr pokoju) oraz nr polisy. Na tej podstawie pracownik ubezpieczyciela organizuje nam lekarza. Czasami jest to wizyta bezpośrednio w naszym pokoju hotelowym (tak było w moim przypadku, gdy miałem problem z uchem w Turcji, czy też na Majorce, gdy Eryk miał gorączkę i wymiotował), a czasami wizyta we wskazanym centrum medycznym. W tym ostatnim przypadku niekiedy organizowany jest dla nas transport (w Turcji po Eryka przyjechał ambulans, którym następnie pojechaliśmy do prywatnego szpitala zorganizowanego przez ubezpieczyciela, z kolei na Majorce sami musieliśmy udać się do takiego centrum – chodziło o wizytę kontrolną, a nie pierwszą, która miała miejsce w pokoju hotelowym).

Lekarze, którzy zapewniają nam pomoc najczęściej (w naszym przypadku póki co zawsze) mówią bardzo dobrze po angielsku, więc nie ma problemu z porozumieniem się. Na Majorce pan z infolinii poinformował mnie, że w razie czego są też w stanie zapewnić przez telefon tłumaczenie (nie korzystaliśmy, ale sygnalizuję, że być może opcja taka też jest dostępna). Po wizycie dostajemy wypisaną receptę i najczęściej proszeni jesteśmy o dokonanie kontroli za parę dni (zgłaszamy to do ubezpieczyciela i tak jak napisałem wcześniej – taka wizyta, w przypadku wkładu własnego – nic nas już nie kosztuje).

Na koniec - i niech to będzie taki optymistyczny akcent, bo wiadomo, że choroba podczas urlopu to wielki kłopot i zmartwienie - dodam jeszcze, że opieka medyczna w Turcji zaskoczyła nas przeogromnie. W szpitalu do którego przyjechaliśmy z Erykiem badania przeprowadzono naprawdę szczegółowe – łącznie z pobraniem krwi i dostarczeniem wyników po 15 minutach. Szok, ale jakże pozytywny. Dlatego też – nie bójmy się zagranicznych wyjazdów. Choroba dziecka to duży stres, ale to może zdarzyć się wszędzie – i nad Bałtykiem i we Włoszech. Ważne, by być przygotowanym na tego typu sytuacje.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Wulkan energii vs. City Break, czyli z wizytą u bratanków (Budapeszt)

W Budapeszcie byliśmy już kiedyś, chyba z 10 lat temu i niemal z marszu pokochaliśmy to miasto. Tym razem mieliśmy tam powrócić z naszym synem i przekonać się czy stara miłość nie rdzewieje. Bilety udało mi się zakupić w cenie 234 zł w WizzAir. Oczywiście wiąże się to z lotem bez bagażu rejestrowego, a wyłącznie z tzw. małym bagażem podręcznym, który linia lotnicza definiuje jako bagaż o rozmiarach nie większych niż 42x32x25 cm. Jako, że Eryk nie ma już statusu „infant” także on mógł zabrać swój plecak, co bardzo nam pomogło, ponieważ mogliśmy spakować trzy plecaki. Pewnie niektórzy z Was mogą się zastanawiać jak to jest możliwe, by zabrać rzeczy dla dziecka i swoje tylko w trzech plecakach. Cóż, nasz wyjazd trwał od 5 do 8 kwietnia, a więc w sumie wychodziły raptem trzy noclegi, zapewniam zatem, że jest to możliwe i przetestowane empirycznie.
Jako, że w Internecie zawsze pada wiele pytań o latanie WizzAir z dzieckiem - w kontekście czy to wózka, czy to jedzenia, czy wreszcie picia, spieszę udzielić stosownych wyjaśnień w tym zakresie: 

  1. Z wózkiem nie było żadnego problemu (Eryk ma już prawie 3 lata) – został przewieziony za darmo, konieczne było tylko udanie się do stanowiska odprawy linii lotniczej i naklejenie na niego stosownej „metki”.  Następnie wózek oddaliśmy obsłudze technicznej dopiero przy samolocie (zarówno na Okęciu jak i w Budapeszcie)
  2. Jeśli chodzi o jedzenie (słoiki, kanapki, słodkie bułki, żelki, lizaki, itp.) – nie było z tym żadnego problemu. Słoiki musiały zostać tylko wyjęte z plecaka i puszczone na taśmę podczas kontroli bezpieczeństwa. Zabraliśmy dwa i nikt się do tego nie przyczepił (Lotnisko Okęcie). Na lotnisku w Budapeszcie żadnych słoików już nie mieliśmy. Kanapki, słodkie bułki, słodycze – tego nawet nie trzeba wyjmować z plecaka. Można przewieźć bez najmniejszego problemu.
  3. Co do picia – mieliśmy bidon z wodą. Ku mojemu zaskoczeniu, ani na Okęciu ani na lotnisku w Budapeszcie nie trzeba było wylewać wody. Bidon musiał tylko przejechać przez taśmę bezpieczeństwa.

Noclegi i poruszanie się po mieście

  1. Nocleg rezerwowałem przez Booking.com. Zdecydowaliśmy się na niewielki hostel – Discover Guest House Budapest. Za trzy noclegi zapłaciliśmy 427 zł. W cenie śniadania. Hostel bardzo kameralny, położony w sercu Budapesztu, tuż obok Parlamentu (z okna mieliśmy na niego boczny widok). Przemiła obsługa, Eryk co rano dostawał jakiś smakołyk na śniadanie. Na miejscu darmowa herbata, do wykorzystania natomiast toster, mikrofala, ekspres do kawy, lodówka (ta ostatnia także w pokoju). We wspólnej sali spory telewizor – jest program Jim Jam (oczywiście po węgiersku), ale Eryk chętnie oglądał i niezrozumiały język mu nie przeszkadzał.
  2. Poruszanie się po mieście. Na lotnisku znajduje się punkt sprzedaży biletów (obsługa mówi po angielsku). Do wyboru mamy bardzo dużo opcji – bilety jednorazowe, bilety transferowe (z lotniska do centrum miasta i na odwrót), bilety dobowe, trzydniowe, tygodniowe, bilety turystyczne, itp. My wybraliśmy bloczek 10 biletów jednorazowych do których dokupiłem podwójny zestaw biletów transferowych. W sumie żałuję, że ostatecznie nie kupiłem dwóch biletów tygodniowych, bo cenowo wyszłoby podobnie. Ważna informacja – dziecko w wieku do 3 lat (co do tego jestem 100% pewny, ponieważ potwierdziłem to w ww. punkcie sprzedaży i punkcie informacji turystycznej) jeździ za darmo (takiej informacji nie mogłem znaleźć na stronie www.bkk.hu czyli odpowiedniku warszawskiego ZTM). Tabor w Budapeszcie jest dużo starszy niż ten w Warszawie, co dla rodzin z dzieckiem może niekiedy oznaczać konieczność wnoszenia wózka po schodach do autobusu czy tramwaju. Przerazić też może konieczność zjechania/wjechania po schodach ruchomych na stacji metra (co najmniej tej, do której podjeżdża autobus z lotniska), ponieważ pędzą one z zastraszającą prędkością. Od razu mówię jak sobie z tym poradzić (przetestowane i zaprezentowane przez lokalsa). Otóż jadąc tak w górę jak i w dół wózkiem wjeżdżamy przodem. W pierwszym przypadku musimy wózek podtrzymać, by był w linii prostej, w drugim przypadku unosimy go do linii prostej. 

Jak zaplanować City Break w Budapeszcie z (prawie) 3 – latkiem
To oczywiście mocno indywidualna sprawa, mój pomysł opierał się na koncepcji – jedna duża atrakcja dla Eryka (pierwsza część dnia), jedna duża atrakcja dla rodziców (druga część dnia). Do tego dochodzą przystanki na placach zabaw. Generalnie Eryk w Budapeszcie doskonale pokazał nam co to znaczy „wulkan energii” w jego wydaniu. Stąd też powyższy paten przynajmniej w teorii miał na celu zapewnienie ujścia dla tej energii.
Zwiedzanie

  1. W niedzielę 5 kwietnia daliśmy sobie spokój ze zwiedzaniem. Co prawda lot do Budapesztu to zaledwie 1 godzina i 10 minut, jednak dojazd z lotniska i znalezienie hostelu pochłonęły nam kolejne półtorej godziny. Po zameldowaniu i zjedzeniu kolacji po prostu odpłynęliśmy z mocnym postanowieniem, że nadrobimy to kolejnego dnia.
  2. Tak też się stało. W świąteczny poniedziałek, realizując opisaną wyżej koncepcję, ruszyliśmy na Wyspę Małgorzaty. Pogoda była sympatyczna, Eryk mógł trochę pobiegać, pobawić się na placu zabaw, a my rozkoszować się pięknymi widokami na obie części miasta rozdzielone Dunajem. Druga część dnia to już konkretne zwiedzanie Budy, czyli zachodniej części Budapesztu, na którą udaliśmy się pieszo, przekraczając Dunaj po słynnym Moście Łańcuchowym. To tu znajduje się większość atrakcji takich jak Baszty Rybackie, Kościół Macieja, Zamek Królewski, kolejka, którą można wjechać na Wzgórze Zamkowe, itp.  Na tradycyjny gulasz węgierski udaliśmy się do restauracji Horvath Etterem. Gulasz bardzo smaczny, spore porcje, do tego pyszne bułki o sympatyczny kelner mówiący po angielsku, który przy okazji świąt obdarował nas cukierkami.
  3. We wtorek udaliśmy się do budapesztańskiego zoo. Sam ogród jest bardzo duży i trzeba naprawdę sporo czasu, by zobaczyć wszystko. Na miejscu znaleźć też można plac zabaw oraz wesołe miasteczko (atrakcje tego ostatniego osobno płatne). Dla nas hitem był domek żyraf oraz wybieg kóz. Prosto z zoo udaliśmy się na najbardziej ambitną wycieczkę, a mianowicie na Wzgórze Gellerta. Czemu najbardziej ambitną? Oczywiście z uwagi na konieczność wnoszenia wózka na szczyt. Nie powiem, że było łatwo, bo… nie było. Na szczęście widoki nam to zrekompensowały. Jeszcze przed wejściem na wzgórze, udaliśmy się na zakupy pamiątek do najbardziej znanej hali targowej Budapesztu. Można tam kupić niemal wszystko co kojarzy się z Węgrami np. salami, paprykę, suszoną paprykę, wyroby tradycyjne, magnesy, itp. Wracając z Wzgórza Gellerta rozpoczęliśmy poszukiwania restauracji. Na głównym deptaku nie trafiliśmy jednak na nic sensowego, postanowiliśmy więc nieco się zgubić i tym sposobem trafiliśmy do Bob Pizza, gdzie zamówiliśmy pizzę… Magyaros :-) Dzień zakończyliśmy na placu zabaw, ponieważ chcieliśmy poczekać aż zrobi się szarówka, by móc na koniec wyjazdu ucieszyć oczy widokiem oświetlonych atrakcji Budy oraz Parlamentu. Następnego dnia mieliśmy już wracać do Warszawy, chcieliśmy więc zabrać taki widok, jako miłe wspomnienie wyjazdu, ze sobą.


Place zabaw i inne atrakcje
Jest ich w Budapeszcie i to w samym centrum całkiem sporo. Przy Parlamencie można znaleźć jeden z najbardziej okazałych na jakie natrafiliśmy. To tzw. olimpijski plac zabaw. Na Wyspie Małgorzaty też jest, choć już nie tak imponujący jak ten pierwszy. Co najmniej dwa place można znaleźć też na tyłach Parlamentu tzn. mniej więcej 2 – 3 ulice do tyłu. I jeszcze jeden widziałem na Wzgórzu Gellerta (mniej więcej w połowie drogi, gdy wchodzimy na nie od strony Mostu Wolności.
Dla dzieciaków Budapeszt ma do zaoferowania całkiem sporo. My w zasadzie odwiedziliśmy tylko zoo, ale planując swój urlop w tym mieście z najmłodszą pociechą/pociechami możecie skorzystać z tych ściągawek:
Podsumowanie kosztów
Lot - 234 zł
Hostel - 427 zł
Pozostałe wydatki (jedzenie i picie, komunikacja miejska, pamiątki) - ok. 600 zł

Na koniec zapraszam do obejrzenia paru zdjęć z Budapesztu.
Wyspa Małgorzaty w Budapeszcie

Budapeszt - Wyspa Małgorzaty

Dunaj i Parlament w Budapeszcie

Parlament - Budapeszt

Parlament - Budapeszt

Baszty Rybackie - Budapeszt

Baszty Rybackie

Budapeszt - Baszty Rybackie

Place zabaw w Budapeszcie

Budapeszt - zoo

Budapeszt - zoo

Budapeszt - zoo

Widok na Górę Gellerta

Góra Gellerta

Dunaj w Budapeszcie

Budapeszt

Budapeszt

poniedziałek, 2 marca 2015

Co z tym Zębem?

Następnego dnia po powrocie z Bułgarii jechaliśmy już do miejscowości Ząb pod Zakopane. Niestety okazało się, że ten wyjazd kompletnie nam się nie udał. Przyczyną była tragiczna pogoda. Było to o tyle nieprzyjemne, że cały czas na świeżo w pamięci mieliśmy cudownie świecące słońce w Słonecznym Brzegu i ciepłą wodę w Morzu Czarnym. 

Pierwsze ostrzeżenie, że coś może być nie tak, otrzymaliśmy w Krakowie. Eryk zwymiotował nam w samochodzie. Nawet nie bardzo było jak zjechać gdzieś na bok, ponieważ staliśmy w gigantycznym korku. Sytuację udało się jakoś opanować, ale humory i tak już nienajlepsze z uwagi na pogodę, jeszcze bardziej się pogorszyły. 

Gdy wreszcie dojechaliśmy, okazało się, że w domku w którym mieliśmy noclegi, robiony był jakiś remont – tak by gospodarze mieli wszystko gotowe na sezon… No cóż, do kiepskiej pogody doszły jeszcze hałasy, a właśnie od tych ostatnich przede wszystkim chcieliśmy uciec.

W Zębie spędziliśmy 5 dni, jednak aura cały czas nie sprzyjała aktywnemu wypoczynkowi na który się nastawialiśmy (było zimno, przez większość czasu padał deszcz – krótko mówiąc: masakra). Jedynym jasnym punktem tego wyjazdu była wycieczka do term w Białce Tatrzańskiej. Spędziliśmy tam niemal cały dzień. Sam kompleks jest naprawdę rewelacyjny. Każdy znajdzie tam coś dla siebie. Dla małych szkrabów takich jak Eryk jest brodzik z fajnymi kubełkami, które jak się napełnią, to potem spada z nich woda. Oprócz tego są jeszcze dwie zjeżdżalnie (dla starszych dzieciaków i dla dorosłych), basen ze sztuczną falą morską oraz „rwąca” rzeka. Woda jest przyjemnie ciepła – nawet przy kiepskiej pogodzie można wypłynąć na zewnątrz i nie zmarznąć. 

Pierwotnie miałem nawet nie opisywać tego wyjazdu, ale Iwona zasugerowała mi, że jednak warto, choćby z tego względu, żeby wiedzieć, że jeśli ktoś będzie kiedyś planował podobny wypad, niech wcześniej zorientuje się jakie są atrakcje w pobliżu, gdyby nie było dobrej pogody. Termy to w takim przypadku naprawdę rewelacyjna rozrywka, która skutecznie może poprawić nastrój.

Sam Ząb też wydaje się być przyjemnym miejscem do spędzenia tam wakacji. Jest spokojnie, można piechotą i z wózkiem dojść na Gubałówkę (cały czas idzie się asfaltem). Można też smacznie i za mniejsze niż w Zakopane pieniądze zjeść. 

To wszystko nie zastąpi jednak dobrej pogody, która jest niezbędna, by można pokazać swojemu dziecku piękno Tatr. Na szczęście rok później, już w Zakopane, udało nam się nadrobić wszystko to czego nie daliśmy rady ogarnąć podczas opisywanego wyżej wyjazdu. Ale o tym przeczytacie dopiero za jakiś czas.

PS. Zdjęć tym razem nie ma, bo praktycznie ich nie robiliśmy - każde wyjęcie aparatu groziło jego zalaniem ;-)

piątek, 9 stycznia 2015

Bułgaria - czerwiec 2013

Bułgaria – kraj, który wielu osobom kojarzy się z PRL-em, ponieważ wakacje w tym państwie uważane były wówczas za prawdziwy luksus. Bardziej współczesne opinie brzmią mniej więcej w ten sposób – tam jest trochę tak jak u nas nad Bałtykiem, tylko że cieplej.

To drugie stwierdzenie zawiera w sobie sporo prawdy. Nasz wybór Bułgarii jako miejsca, gdzie spędzimy nasze pierwsze porządne wakacje z Erykiem, w dużej mierze opierał się właśnie na koncepcji „piaszczysta plaża i względnie ciepłe morze”. Co ciekawe jeszcze bezpośrednio po powrocie z Paryża wstępnie ustaliliśmy, że pojedziemy samochodem na Węgry, jednak ostatecznie zdecydowaliśmy się pójść na swego rodzaju łatwiznę – po prostu postanowiliśmy wykupić wycieczkę w biurze podróży. W Bułgarii są dwa popularne kurorty – Złote Piaski i Słoneczny Brzeg. Zdecydowaliśmy się na tę drugą miejscowość i ani trochę nie żałujemy.

Sam Słoneczny Brzeg to oczywiście kurort przez duże „K”. Pełno tam dyskotek, sklepów z tandetą i podróbkami (coś na kształt naszego dawnego Stadionu Dziesięciolecia), barów i restauracji, wielkich hoteli, etc. Jednak w czerwcu da się z tym wszystkim żyć. Oczywiście warto wybrać taki hotel, który zapewni nam spokój (jeśli jedziecie z dzieckiem). My wybraliśmy Hotel Avliga Beach i nie żałujemy. Nie jest to moloch (120 pokoi), nie ma tam żadnych animacji, jest położony tuż obok plaży, ma całkiem fajny basen (starsze dzieciaki mogą być jednak zawiedzione, ponieważ nie ma przy nim żadnych zjeżdżalni), brodzik i mini jacuzzi. Jeśli chodzi o jedzenie, to opcja HB jest w pełni wystarczająca – jedzenie bardzo dobre, nikt nie powinien być niezadowolony.

Wracając jednak do planowania. Sama wycieczka (2 tygodnie z wyżywieniem HB) kosztowała nas ok. 4 600 zł, czyli… niewiele więcej niż 5 dni spędzonych w Paryżu (uroki Europy Środkowo – Wschodniej). Co zabrać ze sobą w zasadzie już wiedzieliśmy właśnie po wspomnianym wcześniej wyjeździe do Francji. Tu oczywiście doszło nieco więcej rzeczy typu lekarstwa (standardowy zestaw bez żadnych antybiotyków „na zapas”, w końcu na miejscu też są lekarze, a my mamy ubezpieczenie), kremy do opalania (dla Eryka z filtrem „pięćdziesiątką”), kaszka i słoiki z jedzeniem na ok. 3 dni (tak, tam są sklepy takie same jak w Polsce, nawet firmy robiące jedzenie dla dzieci są te same, więc nie trzeba brać ze sobą tony zapasów, tylko na spokojnie zlokalizować market, a spokój zapewniało nam właśnie jedzonko na pierwsze 3 dni) i pieluchy (jedna paczka + uwaga jak we wcześniejszym nawiasie).

Lot samolotem odbył się bez problemu. Zaraz po starcie (lecieliśmy wieczorem) chłopak nam zasnął, można było zatem na spokojnie nadrobić zaległości w lekturze. Na miejscu tj. w pokoju hotelowym, ku naszemu zaskoczeniu, czekało już gotowe dla Eryka łóżeczko (a marudziłem Iwonie, że pewnie nie będzie przygotowane – ot, miła niespodzianka).

Podczas wyjazdu przede wszystkim plażowaliśmy. 

Kąpiel w Morzu Czarnym

Słoneczny Brzeg w Bułgarii

Myśleliśmy trochę o wypożyczeniu samochodu (gdy nie mieliśmy dziecka zawsze tak robiliśmy), ale koniec końców daliśmy sobie z tym spokój. Zaplanowaliśmy tylko dwie wycieczki – do przeuroczego Nessebaru oraz do Action Aquaparku. Natomiast w trakcie pobytu dorzuciliśmy sobie jeszcze jedną – rejs jachtem po Morzu Czarnym.

Do Nessebaru pojechaliśmy komunikacją miejską – nie było z tym żadnego problemu – bilety kupuje się w autobusie u kontrolerek biletów J Było trochę tłoczno, ale daliśmy radę. Poniżej parę zdjęć z tego miejsca:

Nessebar w Bułgarii

Nessenar

Aquapark to już bardziej moja zachcianka. Roczne dziecko jeszcze nie będzie czerpało zbyt wiele przyjemności z takiego miejsca, choć jest tam taki kompleks zjeżdżalni przeznaczonych dla maluchów. Trochę tam połaziłem z Erykiem, ale tak jak napisałem – dużo lepiej bawiłby się tam taki choćby dwulatek, o starszych nawet nie wspominam, bo pewnie krzyczałyby z zachwytu. Tu możecie poczytać sobie trochę informacji otym kompleksie basenowym. Tanio nie jest, ale moim skromnym zdaniem warto.

Rejs jachtem wykupiliśmy w lokalnym biurze podróży. Z przystanku odebrał nas busik i jak się okazało, pojechaliśmy nim do portu w… Nessebarze. Tam przesiedliśmy się do jachtu i wraz z grupą innych turystów wypłynęliśmy na morze. Na pokładzie poza Erykiem nie było żadnych innych dzieci, ale właściciele stateczku zabrali ze sobą dwa przesympatyczne małe pieski, które – jak pewnie nie trudno się domyślić – stanowiły nie lada atrakcję dla naszego chłopaka. W trakcie rejsu okazało się, że kołyszący się jachcik to jednak atrakcja nie dla mnie. Dość szybko dopadła mnie – ku wielkiemu zaskoczeniu – choroba morska. Iwona miała niezły ubaw… dopóki sama nie poczuła się słabiej z tego samego powodu. Tym sposobem zupełnie nieświadomy niczego Eryk był jedynym sprawnym członkiem naszej rodziny :-)

Podsumowanie:

W moim przekonaniu Bułgaria jest idealna na wyjazd z małym dzieckiem. Piaszczyste, duże plaże, przyjemna woda w morzu, relatywnie krótki lot samolotem, ceny niestety wyższe niż w Polsce (ale nie wszystko np. wino jest tańsze, chociaż taki komplet jak dwa leżaki i parasol to wydatek rzędu ponad 50 zł - masakra), dostępność wszystkich produktów „około-dziecinnych” – czego chcieć więcej? Aha – możliwość zorganizowania prostych wycieczek – sympatycznych i dla dorosłych i dla szkrabów.

Nessebar